Na “Lily C.A.T.” nieco przypadkiem natrafiłem przeglądając bazę anime amerykańskiej wersji Amazon Prime. Krótki, niespełna 70-minutowy seans był zaskakująco ciekawy, choć… z nieco innych powodów niż mogłoby się wydawać. Film okazał być się animowanym odpowiednikiem amerykańskiego kina sci-fi klasy B – mało oryginalnym, dość przewidywalnym i wypełnionym schematami kina akcji z lat 80-tych. Jednak osoby, które uwielbiają VHS-owy kurz poczują się tutaj jak w domu.
Próbując sklecić kilka słów o tym anime doszedłem do wniosku, że typowa recenzja nie przekona nikogo do sprawdzenia “Lily C.A.T.” – wręcz przeciwnie. Aby być uczciwym musiałbym wlepić tej produkcji niezbyt wysoką ocenę, a jak wiadomo niskie cyferki mogą skutecznie odebrać ochotę na seans. Tego bym nie chciał, bo mimo wielu wad Lily C.A.T. sprawił mi zaskakująco dużo radochy. Zróbmy więc nieco inaczej.
“Lily C.A.T.” warto zobaczyć, bo…
…występuje w nim kosmita z “The Thing”
Głównym zagrożeniem przed jakim stają bohaterowie jest zmiennokształtne monstrum z kosmosu, które ma zdolność asymilacji swoich ofiar. Co więcej, “zapotworzona” osoba w początkowej fazie jest nie do odróżnienia od zdrowego osobnika. Brzmi znajomo? No pewnie! Toż to niemal identyczny pomysł jak w “The Thing” z 1982 w reżyserii Johna Carpentera.
Zapożyczeń z kultowego horroru jest tu zresztą więcej niż tylko wykorzystanie pomysłu na zabójczego kosmitę. Reżyser Hisayuki Toriumi kopiuje też niektóre ikoniczne sceny z amerykańskiego klasyka kina grozy. Najbardziej bezpośrednim przykładem jest moment, w którym wkurzone monstrum nurkuje pod podłogą rozwalając ją na kawałeczki, a następnie okazuje się bohaterom w charakterystycznej formie – niekształtnej masie połączonych ze sobą ciał.
…to niemal “8. pasażer Nostromo” w wersji anime
- Wieloletnia podróż ogromnym statkiem w kapsułach kriogenicznych => JEST
- Wielka korporacja w tle => JEST
- Tajemniczy organizm z kosmosu, który po kolei wykańcza kolejnych członków załogi => JEST
- Kot na pokładzie => JEST
- Sterujący wszystkim komputer z czarnym ekranem po którym wędrują zielone litery => JEST
- Niektóre kadry jak z pierwszego “Obcego”:
Na szczęście “Lily C.A.T.” nie wszystko robi, aż tak dosłownie. Zdarza się, że scenarzyści podchodzą do filmu Sir Ridleya Scotta w nieco bardziej kreatywny sposób. Są w “Lily C.A.T.” dwa zwroty akcji, który autentycznie mnie zaskoczyły i okazał się być dość zabawną reinterpretacją klasycznej formuły. Jeden z nich w przyjemny sposób bawi się motywem “dodatkowych” pasażerów na statku, gdy okazuje się, że na pokładzie jest nie tylko “8. pasażer”, ale i nr “9”. Drugi raz uśmiechnąłem się, gdy reżyser nadał dość niespodziewaną formę dla wszechobecnej sztucznej inteligencji rządzącej bebechami statku
Dokładnie w takich chwilach “Lily C.A.T.” jest najlepszy – gdy oprócz kopiowania próbuje dodać coś od siebie. Szkoda, że nie ma tego więcej.
…za projekty postaci współodpowiada Yoshitaka Amano – lustrator serii gier “Final Fantasy”
Jeżeli coś w “Lily C.A.T.” wybija się trochę bardziej ponad przeciętność to będą to właśnie projekty bohaterów kosmicznego horroru. W dużym stopniu odpowiada za nie właśnie Amano. Co ciekawe, japoński artysta pracował nie tylko przy ludzkich bohaterach, ale też przy projektach potworów. Trzeba przyznać, że wyszło mu to całkiem nieźle. Mimo braku oryginalności to każdy element jest tutaj charakterystyczny i udany. Bohaterowie dają się lubić z samego wyglądu, a monstra przerażają swoją obcością.
Szczególnie urzekła mnie tutaj postać pewnego drugoplanowego osiłka, który non stop porusza się po statku z shotgunem w dłoni, przy okazji przechwalając się swoim doświadczeniem i tężyzną fizyczną. Oczywiście… ginie on jako pierwszy. ;)
…ma w sobie mocno wyczuwalny klimat kina akcji z lat 80-tych
Retro muzyczka, dziwny niepodrabialny klimacik garażowej fantastyki naukowej, wszechobecny technologiczny brud – to wszystko tutaj jest! Fani zapomnianych sci-fi z łatwością odnajdą się w kreowanym przez “Lily C.A.T.” klimacie. Całości dopełnia jeszcze uroczo ułomny anglojęzyczny dubbing z przesadzonym aktorstwem, które próbuje nadać odrobiny życia średnim liniom dialogowym.
Niestety anime dziedziczy jeszcze jedną cechę z wielu kultowych pozycji z lat 80-tych – jest nią irytująca głupota bohaterów, którym zdarza się bez sensu pchać w miejsca potencjalnie największego zagrożenia. Niby widz podświadomie się tego spodziewa, ale kolejne omyłki bohaterów stają się po pewnym czasie męczące. Nie wypada też nie wspomnieć o standardowym deus ex machina na koniec, gdy scenarzyści próbują szybko rozplątać beznadziejne położenie w jakim znalazły się pozostałe przy życiu postacie.
—
Konkluzja: jeżeli jesteś fanem sci-fi z lat 80-tych i wydaje Ci się, że wdziałeś już wszystkie filmy z tego okresu to sprawdź Lily C.A.T.! Istnieje duże prawdopodobieństwo, że spędzisz całkiem przyjemne 70 minut.